poezja
  debiut
- 2em
- Mariola Badowska
- Justyna Chmura   "Wandzia"
- Piotr   Kaczorowski
- Paweł Koźbiel
- Katarzyna   Mazińska
- Barbara Ryba
- Anna Stankiewicz
- Adam Śmigielski
- I inni

  po debiucie
- Regina Misztela
- Klaudia   Rogowicz
- Kornelia   Romanowska
- Piotr Rudnicki
- Ewa Turska

proza
- Justyna S.   Chmura
- Łukasz Henel
- Konrad Kokosa
- Anna Stankiewicz

cytaty

galeria
  fotografia
  - Maciej Belcarz
  - Tomasz Majewski
  - Ewa Turska
  - Karol Yanar

  rysunki
   - Ewa Turska
   - Konrad Kokosa
   - Konrad      Kwoka

  teatr
     - Norwid inaczej








dzikuska

   Dzi znów dowieźli nam pokarm. Musiałam opucić ramię agrafki na rzece i znów ją zapiąć, wbijając ostrą częć pod skórę brzegu. Nienawidzę tego robić. Zawsze mdli mnie, gdy patrzę, jak zielona powierzchnia wydyma się w wielką krostę i pęka, ukazując zardzewiały czubek agrafki wchodzący w nią od rodka. Choć nie trwało długo, jak wnieli wszystko na drugi brzeg, słyszałam, że rzeka westchnęła ciężko, jak nad nią przechodzili, tupiąc ciężkimi buciorami. Zawodziła mi prosto do ucha, gdy kucałam przyczajona w krzaku leszczyny i czekałam, aż odejdą. Było gorzej niż zazwyczaj, przy dowozie. Tym razem rzekę mocniej bolało.
   Mi też zrobiło się smutno. I nie wiedziałam jak pocieszyć rzekę, skoro sama się pocieszyć nie umiałam. Tylko szybko uwolniłam ją z agrafki i uciekłam, by nie musieć zaczynać z nią rozmowy. Mam z tego powodu takie poczucie winy, że nawet nie wzięłam się za przeładunek. Stado odeszło, więc nie mając się do kogo zwrócić o spokój położyłam się już. Mam nadzieję, że jutro stado będzie z powrotem.
   Nie wiem dlaczego rzeka godzi się, bym traktowała ją tak okropnie. Muszę zaniechać dowozów, ale jeszcze nie teraz.

   Już drugi dzień przerzucam pokarm spod agrafki do szopy. Całe dłonie mam w pęcherzach. Boli mnie ciało. Jednak wolę czuć ból niż strach. To pomaga mi nie myleć, że stado może nie wrócić.
   Śmierdzę potwornie. Zapach dostawców uwiesił się mi na szyi, jakby chciał mnie udusić. Ma takie plastikowe, zimne palce... (co to jest plastik? -skąd u mnie to słowo?) Dlaczego nigdy nie czepia się tak niczego innego, tylko włanie mnie? Mógłby na przykład pozostać na agrafce, to by niczemu nie przeszkadzało, bo przecież agrafka nie jest czym żywym. Ale nie, musi zawsze pozostawać na mnie, żebym nie wiem jak przed nim uciekała.

   Stada nadal nie ma. Wciąż pracuję. Boję się nawet myleć o tym, co będzie, gdy już wszystko zrobię, a stado nadal nie wróci. Czym zajmę myli. I czy nie stchórzę.

   Stało się to, czego się obawiałam. Skończyłam, a stado jeszcze nie wróciło. Wprawdzie czuję, że kręci się gdzie tu niedaleko, ale nie podchodzi. Dobrze, że przynajmniej to. Tylko ta wiadomoć jeszcze mnie trzyma przy życiu.
   Wiem dlaczego nie podchodzą. Jeszcze mierdzę. Wiem to.

   Wyszorowałam się w rzece, która już najwyraźniej nie pamięta niedawnej przykroci, bo nic o tym nie wspominała. Jakby lepiej. Wydaje mi się, że dzi w nocy stado wróci. Nie wiem skąd naraz we mnie tyle optymizmu.

   Stado jest. Wprawdzie nie pozwala mi się w siebie jeszcze wtopić, ale jest już z powrotem. Podejrzewam, że to głód wypędził je z górnych częci lasu. Tegoroczne lato jest bardzo suche. Roliny umierają, straszna spiekota. A co za tym idzie, nie ma na co polować. Pozostaje tylko padlina, która najwyraźniej się już też kończy. Nawet w przyrodzie nie ma worków bez dna.
   Co się zmieniło. Czuję to. Na razie jeszcze nie wiem co, choć przyglądam się jak mogę, ale niedługo na pewno to się przede mną odkryje. Może która samica ma młode, albo są jakie zaburzenia w hierarchii?

   Już jestem z powrotem, wewnątrz. Stado znów mnie akceptuje, po tym, jak je nakarmiłam. Musiało być bardzo głodne.
   Młody nadal nie zostaje dopuszczany do pokarmu. Jest już tak strasznie chudy, że można mu policzyć wszystkie koci. Skóra już nawet nie jest na tyle elastyczna, by je miękko pokrywać i pęka miejscami, ukazując szare, zwiotczałe mięnie. Dziwne, ale jeszcze chodzi i piszczy, myli, że kto się nad nim ulituje. Na to ma jeszcze siłę. Znów pchał się przy Siwym do miski. Odpędził go jednym kłapnięciem.
   Nadal mam wiadomoć jakiej zmiany, która się przede mną chowa.

   Tarzalimy się z Siwym po trawie. Nie wiem dlaczego, ale dzi był dla mnie niesamowicie pociągający. Nagle, niby dla zabawy, chwycił mnie zębami za gardło. Zaraz pucił, ale ja już wiem. Sprawdza mnie. To jest włanie ta zmiana. Siwy chce mnie zrzucić. Trochę się boję, bo od ostatniego ataku na moją pozycję przewodnika w stadzie minęło trochę czasu i nie wiem, czy jeszcze pamiętam, jak to się robi. Teraz tylko czekam na atak. Nóż mam przygotowany. Dopiero sobie uwiadomiłam, że Siwy nawet inaczej pachnie. Bardziej ostro i zdecydowanie.
   Młody umarł dzi rano. Stada to nie dotknęło. No, może tylko Białą. Obwąchała jego ciało i odeszła pod las. Spała cały dzień. Nawet nie podniosła głowy, gdy stado skubało to, co zostało z jej brata. Nie było tego dużo.

   Siwy jest niesamowity. Przechadza się po brzegu rzeki na dumnie wyprostowanych łapach. Nie zaczyna zabawy, tylko czasem podchodzi trochę bliżej i ociera się jakby przypadkiem dziwnie miękką siercią o moje łydki i uda. Zostawia mi na skórze trochę tego nowego zapachu, który całą swoją głębię ujawnia dopiero w nocy, nie dając mi spać.
   Widziałam, jak dzi rano próbował kochać się z Białą, ale go zignorowała. Widocznie jeszcze nie zapomniała Młodego. Tak samo długo pamiętała swoją matkę. Przeszło jej dopiero po kilku zachodach.
   Siwy nie atakuje. Może co źle odczytałam?

   Nie mogę zasnąć. Na całym ciele czuję jego zapach. Widzę jego oczy wpatrzone we mnie bez ladu lęku.
   Jednak się nie myliłam. Zaczęło się tak: ocierał się o mnie i lizał mnie między palcami u stóp. Jakby wiedział, że to moja ulubiona pieszczota. Wciskał ciepły język pomiędzy moje palce i szczypał delikatnie zębami.
   Nagle przestał, podniósł głowę i spojrzał na mnie. Zdążyłam tylko sięgnąć ręką do paska. Przewrócił mnie i starał się ugryźć w szyję. Byłam szybsza. Przygniotłam go całym swoim ciężarem, czując, jak wbija mi w brzuch ostre pazury. Wcale nie musiałam go zabijać, ale przejechałam kilka razy nożem po jego odsłoniętym gardle. Cały czas patrzał mi się w oczy. I nie było w nich żadnego uczucia. Żadnego strachu i żadnego pożądania. Czarne, nieprzeniknione źrenice podeszły czerwienią i zamarły. Tylko lepka, ciepła krew, którą czułam pod palcami, jeszcze płynęła, pulsując coraz wolniej.
   Zajęłam się jego ciałem. Rozwiesiłam je na kijach i rozcięłam do końca. Oczyciłam skórę, a resztę dałam stadu, choć niespecjalnie było głodne po wczorajszej kolacji. Przeważnie nie preparuję skór, ale tym razem co mi kazało. Chyba chcę dłużej móc wtulać się w jego sierć i czuć ten zapach.
   Nie myłam się, choć całe ciało mam umazane krwią. Pomieszaną krwią moją i jego. Nie jest już czerwona. Zakrzepła rdzawo i stała się grudkowata. Już nie jest to takie przyjemne, dotykać jej, jak na początku. Ten zapach... Chyba tylko w nim nic się nie zmieniło. Tak jakby Siwy nadal był, jakbym zasypiała otoczona jego wnętrzem.

   Tym razem stado odczuło stratę. Nikt się do mnie nie zbliża. Boją się, choć przestałam nosić przy sobie nóż. Może nie wiedzą, że bez niego jestem dużo słabsza. Czuję się z boku, ale wiem, że moja pozycja jest niezachwiana.
   Czarna dzi urodziła. Nawet nie wiedziałam, że jest w ciąży, tak byłam ostatnio zajęta. Wydaje mi się, że to dzieci Siwego, wiele z nich jest do niego podobne. Jest pięć. Jedno bardzo małe, ale mylę, że przeżyje, bo dostawa była duża, starczy dla każdego. Są liczne. Ssą palce i mają jeszcze zamknięte oczka. I takie malutkie, że mieszczą się na jednej dłoni. Czarna patrzy na mnie bardzo nieufnie. Już nie będę się jej narzucać.

   Wszyscy się mnie boją. Straciłam kontakt ze stadem. Widocznie Siwy był bardzo ważny. Zaczynam mieć wątpliwoci, czy dobrze zrobiłam, zabijając go. Niestety, nie mogłam się pohamować. I nie chciałam. Było to zbyt przyjemne, czuć, że jego życie zależy tylko ode mnie.
   Za każdym razem, jak kogo zabijam, co we mnie pęka. Nie z wielkim hukiem, ale tak delikatnie, jak bańka mydlana. I to, co ją wypełniało, zaczyna wypełniać mnie. To takie ciepłe i słodko kłujące w dole brzucha. Uderza mi do głowy i nie mogę usiedzieć w miejscu. Nie potrafię tego opisać. Szkoda, że to uczucie trwa tak krótko. Zostają tylko wspomnienia. Albo aż wspomnienia. Do następnego razu, gdy znów bańka stanie się zbyt wielka.

   Wczorajsza słodycz ustępuje miejsca pustce. Pustce też trzeba ustępować miejsca. W tramwaju. (co? co to jest tramwaj?) Bredzę, idę spać.
   Pierwszy raz od dłuższego czasu znów odprawiłam rytuał. Sama nie wiem o co prosiłam. Co kazało mi wymalować dziwny znak pomiędzy piersiami. Po tym poczułam się jako inaczej. Las podarował mi co, a może cos zabrał. W tej chwili to nie jest ważne. Wiem, że cos mnie czeka i wiem, że to będzie dobre.
   Włóczę się sama po lesie. Stado nie chce już ze mną utrzymywać tak bliskiego kontaktu, jak przed miercią Siwego.
   Chodząc po wysokich kępach nigdy nie deptanej trawy widzę, jak moje stopy odciskają w niej swoje lady, a jednak mam ostatnio wrażenie, że mnie nie ma. Że nie istnieję.
   Nawet litery gdzie się gubią, jak piszę. Wydaje mi się, że znikam, albo już zniknęłam. Chyba wczoraj przeceniłam rytuał. Nic nie pomógł.

   Jaki mam dowód na własne istnienie? Żaden, bo wszystkie dowody też mogą nie istnieć. Może nie istnieją moje lady w trawie bo nie istnieje trawa, bo nie istnieje las, bo nie istnieje wiat... (co to jest dowód?)
   Wydaje mi się, że wszystko jest ode mnie zależne. Że wszystko dzieje się, bo ja tak chcę. Chciałam żeby stado mnie odrzuciło tak jak chciałam zabić Siwego. Chcę siedzieć tu, pod starym dębem, chcę mieć poczucie nieistnienia. Jestem Małym Bogiem moich wyobrażeń, mojego wiata.

   Mały Bóg jest sam w swoim nieistniejącym wiecie. Wnętrze Bożka stanowi las, stado i trochę krwi z mieszaniną jakich jeszcze niewykorzystanych substancji. Bezużyteczne to wnętrze, jak worek wypełniony jakimi szpargałami. Skórzany worek. Tak, to ja.
   Wewnątrz jestem pełna. Nie, nie ma jakich bezmiarów. Tylko zwykłe, namacalne rzeczy. Żadnych uczuć. Powinnam co czuć, wiem. Po zabiciu Siwego choć trochę smutku. Ale, nie. Nic. Beton. (to taka substancja z piasku i... nie, nie pamiętam)
   Samotnoć ? To zbyt wielka niewiadoma. U mnie wszystko już jest nazwane. Nie, nic nie czuję. Nawet niczego też nie czuję. Ja po prostu już nie czuję.

   Całe dnie przesypiam. Nie mam snów. Jak zawsze. Jak nie pię, co zdarza się nie często, to leżę gdzie i mylę. Ale to nie jest prawdziwe mylenie. Ja się otumaniam wyobrażeniami.
   Wyobrażam sobie że kto mnie dotyka, gryzie, drapie, wkłada rękę miedzy nogi. W momencie, gdy miało by już dojć do kulminacji nie jestem w stanie dalej ciągnąć fantazji. Wszystko znika. Tylko nie napięcie w dole brzucha. Ale na nie już nauczyłam się nie zwracać uwagi.

   Chodzę. Cały swój czas powięcam na tę nowo odkrytą czynnoć. Chodzenie jest dobre, bo zabiera dużo czasu. Można ić przed siebie, póki się jeszcze ma siłę. Póki mięnie nie zaczną drżeć ze zmęczenia, a w głowie nie zacznie się kręcić. Wtedy trzeba położyć się i zasnąć. A potem wstać i ić. W krokach jest zapomnienie. I stały rytm. Łatwo zapomina się o tym, że może się nie istnieje.
   Rytm ma siłę.

   Leżę i przyglądam się własnemu brzuchowi, który wznosi się i opada, wraz z oddechem. Zauważyłam, że pomiędzy wdechem a wydechem można zauważyć tętno. Delikatne uderzenia w wewnętrzną stronę brzucha. Jakby jaki pisklaczek chciał się wykluć, jednak był jeszcze na to za słaby. A może to głupie porównanie? To jest trochę za bardzo rytmiczne. Małe ptaszki tak nie robią, jak chcą wyjć.
   Przed chwilą zauważyłam jaki cień na brzegu polany przede mną. Wyglądał jak ludzki. Jak to możliwe, że nie usłyszałam jak do mnie podchodził? A może to było tylko przewidzenie? Tak, na pewno. Od długiego czasu nikt z tamtego wiata się tu nie zapuszczał, zapomnieli o mojej wyspie. I dobrze, nie potrzebuję ich. Wiem, jestem hipokrytką: przecież korzystam z dowozów.

   Biegłam sobie po północnym zboczu prawej góry, gdy co wyczułam. Szybko stanęłam i oparłam się o drzewo, to najgrubsze w tym rejonie. Jest takie, że nie jestem z stanie go objąć. Nawet dwie ja nie mogły by tego zrobić. Więc stoję i nasłuchuję.
   Szedł wolno. Umie bardzo cicho chodzić. To dziwne, bo jak dotąd tylko ja tak umiałam. Ciężko oddychał, widocznie od dłuższego czasu biegł za mną. To go zdradziło. czułam, że nie do końca wie, gdzie teraz jestem. Czułam bijącą od niego konsternację. Potem zapadła cisza. Teraz ja nie wiedziałam, gdzie on zniknął.
   Dopóki nie usłyszałam jego oddechu. Oparł się o to samo drzewo co ja, tylko z drugiej strony. To dziwne, ale przez pień przebijało trochę jego ciepła. Wiedziałam już, że mnie znalazł. Ze dokładnie wie, gdzie jestem. Ciepła było coraz więcej, aż zauważyłam, że zapomniałam cicho oddychać. Zerwałam się i uciekłam najkrótszą drogą w stronę stada. Nie pobiegł za mną.
   Kim on jest? Czego chce? Czy nam zagraża? A może ja go tylko wymyliłam? Może jest tylko częcią mojego wymylonego wiata?

   Leżałam na trawie i wyobrażałam sobie, jakby było, gdyby mnie dotknął. Dotykałam swojego ciała i czułam się tak, jakby to on mnie dotykał. Czułam jego gorące dłonie, jak przesuwają się po moich zmęczonych dniem mięniach. Ma durze dłonie. Przesuwa nimi po mnie całej, chce mnie zamknąć w swoich palcach jak w klatce. Czuję jego usta na szyi. Gryzie mnie ostrymi zębami, wbija pazury w plecy. Dostaję dreszczy, mięnie ud i poladków kurczą się niezależnie od mojej wiadomoci.
   Nagle widzę jego oczy. Czarne. Przeszywają mnie na wskro i jak szpilka motyla, przypinają do ziemi. Jestem bezbronna. Nie mogę się ruszyć. Zaciskam powieki i otwieram, by zniknął. Nic. Jest nadal. Ale wstaje i odchodzi cicho. Widzę tylko zarys jego sylwetki. Odwraca się na chwilę i błyska oczami. Znika.
   Był tu na pewno. Mam lady ugryzień na szyi i brzuchu. Był w moim wiecie. I wróci, wiem to. Co nie znaczy, że jest naprawdę, jeli nawet ja nie istnieję.

   Wrócił po kilku dniach. Albo ja wróciłam.
   Wpadłam w wir. Wieki, rytmiczny wir własnego ciała. Wszystkie dłonie, pazury, zęby i nogi splotły się w wieki kłębek. Rytm wypełniał wszystko a ja czułam się nie sobą, ale nim. Otoczył mnie całą i wypełnił. Znów poczułam się cząstką, a nie panującym. Przez chwilę czułam, że w rękach wiata jestem plastyczna jak plastelina ( taka substancja do lepienia stworków) a nie na odwrót. Wrócił mi głęboki oddech, taki aż do dna ciała. Dający wewnętrzną przestrzeń.
   Musiałam to wszystko zapisać, może tak się zatrzyma na dłużej. Bo czuję, że to tylko chwilowe. Że tylko przy nim jest tak dobrze. A ja nie lubię być Bogiem.

   Nie mam czasu na pisanie. Cały swój czas powięcam na budowanie przestrzeni. Z nim.
   Stado nie istnieje. Nie jest dla mnie kompletnie ważne. Czuję, że to źle, jest ważne, ale nie potrafię przestać. Chcę latać. A latać można tylko, jak się ma wystarczającą iloć miejsca. Czuję jak rosną mi skrzydła. Trochę boli, jak rozdzierają skórę na plecach, ale to jest przyjemny ból.

   Chce mi się krzyczeć! Jestem cząstką. Nie ma Małego Boga w jego dłoniach, w jego dotyku, w rytmie. Nie ma! Jestem częcią.

   Spadłam. Czuję się, jak worek z połamanymi, suchymi koćmi. Nie ma go od wczoraj. Nie pojawi się dzi.
   Wczoraj było polowanie. Nawet mnie to nie obeszło. Nawet to, że kto ze stada mógł nie przeżyć. Jestem zajęta własnym upadkiem. Jutro idę go poszukać. Przecież nie pozwolę mu tak po prostu odejć. Choć przyszedł tak po prostu.

   Nie pisałam od dłuższego czasu. Bardzo długiego. To będzie moja ostatnia notatka. Dzi nie przyjęłam dowozu. Stado odeszło.
   Wtedy, jak poszłam go szukać, szłam w stronę prawego wzgórza, starając się szukać instynktownie, bo to jest zawsze najbardziej efektywne. Nie zwracałam uwagi, że po polowaniu wiele cieżek zostało wydeptanych obcymi stopami. Na brzegu rzeki lady stóp. Butów. Szłam dalej. Pod starym dębem zauważyłam jakie leżące zwierze. Skowyczało trochę. Czarny wilk, ale jaki obcy. Nie z mojego stada. Co kazało mi podejć bliżej. Miał przetrącony bok i niedużą dziurę w brzuchu po kuli. Trawa wokół był czerwono- brunatna. Wiedziałam już, że nie przeżyje. Nie miał szans. Stracił zbyt wiele krwi. Wyciągnęłam nóż. Podniosłam mu łapę, by się dostać do serca. Wbiłam szybko ostrze.
   W tym momencie odwrócił głowę i spojrzał mi w oczy. Ten błysk. Zacisnął mi pazury na ręce. Skąd już znałam ten dotyk, tę... pieszczotę!? Mimo woli ciepło zaczęło we mnie wzbierać. Tego uczucia nie można pomylić z żadnym innym.
   Mylę, że naprawdę nie istnieję. Bez niego. To ostatnie spojrzenie co mi wytłumaczyło. Powiedziało, co mam robić dalej. I że się jeszcze dotkniemy i poczujemy. Tylko muszę to zrobić.
   Więc na tym kończę, to moja ostatnia notatka. Teraz tylko czeka mnie ostatnia walka. Najtrudniejsza, bo ze sobą. Już od długiego czasu nie robiłam niczego wbrew instynktowi. Ale wygram to, na tyle jeszcze jestem człowiekiem.
   Żegnaj, wiecie!

strona główna
dolacz
redakcja
kontakt
linki
ksiega gosci
forum
ostatnio dodane zdjęcie
Tomasz Majewski- mieszkańcy Ziemi
ostatnio dodany wiersz
huśtawka

uczepiłam się twoich ust
czyniąc z nich huśtawkę
obłędu

śmieję się teraz jak dziecko
gdy mijam Twoje oczy
unosząc się
i
opadając

na huśtawce obłędu
z której jeszcze nie spadłam

Ewa Turska



Copyright ® 2006 by www.roses.site.piekielko.pl. All rights reserved.